La Puna prawdopodobnie jest najbardziej niezwykłym i zaskakującym miejscem jakie udało nam się do tej pory odwiedzić. Oddalona od większych miast o kilkaset kilometrów, szalenie nieprzystępna i niekoniecznie łatwa do życia. Wydawałoby się, że na tej pustyni żyć się nie da. Lecz można spotkać tu zupełnie „inną” formę życia w postaci prehistorycznych mikroorganizmów. Tereny te są domem dla wikunii, flamingów oraz lam. Zdaje się, że czas nie ma tu większego znaczenia, a nasze poczucie odległości kompletnie legło w gruzach. Dla Onura niezwykłe było to, że możemy z łatwością zobaczyć miejsca oddalone o 80 czy 100 kilometrów od nas!
Ostatecznie w Antofagasta de la Sierra byliśmy 3 noce. Miasteczka prawie wcale nie widzieliśmy. Codziennie wyruszaliśmy z samego rana a wracaliśmy po zmroku.
Laguna Carachi Pampa
Pierwszego dnia w drodze nad Lagunę Carachi Pampa zatrzymujemy się niemalże co chwila. Już parę kilometrów od miasteczka znajduje się Laguna de Antofagasta (porośnięta oczywiście żółtymi trawami), którą otacza księżycowy krajobraz pod postacią wulkanicznego pola, a w tle wyłania się czarny wulkan.
Od dzisiaj poruszamy się jedynie po bezdrożach. Mkniemy przez sam środek tej pięknej pustyni kilkadziesiąt kilometrów aż do samej laguny. Po prawej stronie ciągnie się pasmo różowawych gór, których kolor widoczny jest jedynie rano. Po południu słońce chowa się za nimi, skrywając jednocześnie tą szaloną mieszankę kolorów.
Lagunę widać już z daleka. Tuż obok czarne pole wulkaniczne z czarnym wulkanem w tle, nad którym pasą się dzikie osiołki, a przed samą laguną rozciąga się solnisko (z lamami). Było to pierwsze odwiedzone przez nas solnisko. Strasznie dziwna i fascynująca faktura! Idąc w stronę jeziora te piękne kawałki soli, niezwykle suche oraz kruche niczym faworki tworzyły delikatne formy, które unosiły się odrobinę nad bagnistą powierzchnią. Pomiędzy nimi wyrastały żółte trawki pokryte solą.
Solnisko zlewa się powoli z różową laguną, w której żyją różowe flamingi andyjskie. A jakby tego było mało w tle mienią się różowawe góry. Niesamowity krajobraz! Nie możemy się napatrzeć na te kolory oraz solne faktury. Nawet nie dziwi nas to, że tuż obok, jak gdyby nigdy nic, spokojnie jak wulkanem pasą się osiołki. One wydają się być bardziej zdziwione naszą obecnością niż my ich na tym niezwykłym terenie.
W drodze do kolejnego kosmicznego krajobrazu mijamy solnisko, nad którym trwają prace wydobywcze. La Puna jest miejscem szalenie bogatym w przeróżne minerały. Przez wieki niezwykłe warunki klimatyczne oraz wysokość świetnie konserwowały oraz strzegły skarbów tej ziemi. Lecz od paru lat koncerny zajmujące się wydobywaniem minerałów mocno zainteresowały się tymi terenami. I tak na sąsiednim salarze znajduje się tu kopalnia złota, a tu planuje się wydobycie litu oraz boru. Walter jest bardzo zdenerwowany tą sytuacją, ponieważ dziewicze ziemie La Puny powoli są niszczone. Na drugim brzegu laguny już widać w oddali małą kopalnię…
Campo de Piedra Pomez
W drodze do skalnych formacji Campo de Piedra Pomez mijamy czarne wydmy – Campo de Olas Negros. Lecz nie są to znów takie zwyczajne wydmy. Czarną powłokę tworzą małe kamyczki przyniesione tu przez wiatr. W sumie może nie byłoby w tym nic dziwnego, lecz gdy przyjrzymy się bliżej tym kamyczkom, to okazuje się, że nie są one wcale takie małe, a nawet całkiem spore i przy tym trochę ważą. Często wiatry w tym rejonie przekraczają prędkość ponad 200 km/h, dla którego nawet większe kamienie nie są wyzwaniem. Pod czarną powłoką znajduje się biały piasek. Podobną nawierzchnię spotykaliśmy jeszcze parę razy i tym razem to ona najbardziej zafascynowała Onura. Chodzimy po czarnym piasku, który zostawia białe ślady!
Jesteśmy na skraju Campo de Piedra Pomez. Przed nami rozpościera się ogromna przestrzeń skalnych rzeźb z pumeksu. Powstały one, jakżeby inaczej, na skutek erupcji jednego z okolicznych wulkanów ponad 70 000 lat temu. Do dziś są one formowane przez szalone wiatry, wodę oraz dzienne różnice temperatur. Walter zdradził nam, że to miejsce jest często odwiedzane przez naukowców zajmujących się badaniem Marsa, gdyż podobno Campo de Piedra Pomez pod wieloma względami przypomina Marsa. Ha! Więc nie skłamiemy, jeśli powiemy, że niemalże zetknęliśmy się z Marsem : P
Powierzchnia tego miejsca jest przeogromna! Przeszliśmy się jedynie po malutkiej części tej struktury. Nawet gdybyśmy chcieli spędzić cały dzień w Campo de Piedra Pomez, to i tak nie udałoby się nam go w pełni obejść, gdyż pumeksowe pole ciągnie się przez 35 kilometrów. Wiatr oraz słońce nas nie oszczędzały, aż ciężko było wytrzymać.
Do Antofagasta de la Sierra wracamy okrężną trasą zahaczając pod koniec o El Peñón. Po drodze zatrzymujemy się na „kamiennej plantacji” : ) Bo jak inaczej nazwać to miejsce pełne przeróżnych minerałów i kolorowych kamieni porozrzucanych na ogromnej powierzchni. Walter powiedział, że jest to idealne miejsce na zbieranie kamieni. I tu, uwaga, my również zbieramy kamienie : D Ja z Onurem tylko te malutkie, bo nie mamy zbyt dużo miejsca. Walter za to może sobie pofolgować i nazbierał całkiem sporo okazów.
O zachodzie słońca próbujemy dostać się pod jeden z siedmiu wulkanów El Jote. One są przepiękne. Czarne z lekko czerwonawymi obłymi wierzchołkami. Tu znów odległość płata nam figle, bo okazuje się, że wulkan jest zdecydowanie dalej niż nam się początkowo wydawało. Nie prowadzi tam żadna droga, więc Walter po omacku próbuje przedostać się przez piach. Niestety w pewnym momencie przegrywamy kompletnie i zakopujemy się. Musimy wracać lecz i tak spędzamy trochę czasu pośrodku białego piachu z czarną wulkaniczną powłoką. I podziwiamy.
Wulkan Galán
Następnego dnia wybraliśmy się w kompletnie przeciwnym kierunku, na tereny położone na północny-wschód od Antofagasta de la Sierra. Zatoczyliśmy ogromne koło biegnące przez kalderę wulkanu Galán oraz El Peñon. Pomimo iż niemalże cały dzień spędziliśmy w samochodzie, to po tej podróży byliśmy wykończeni jak po maratonie. Wysokość zrobiła swoje. Po raz pierwszy przekroczyliśmy 5000 m n.p.m.! Skończyło się to wszystko okropnym bólem głowy oraz podwyższonym ciśnieniem u Onura. Lecz widoki, którymi mogliśmy się napawać, do dziś wspominamy z wypiekami na twarzy.
Droga nad największą kalderę świata nie była wcale taka prosta i często nie nazwalibyśmy jej nawet drogą. Niewiele osób zapuszcza się w te rejony oraz wiele pojazdów z napędem na cztery koła również nie daje sobie rady. By zatoczyć upragnione koło trzeba podążać drogą prowadzącą z Antofagasta de la Sierra. Od strony El Peñon niestety niektóre podjazdy są zbyt strome i piaszczyste. Jest to niezwykle wyczerpująca oraz trudna trasa.
Powoli pniemy się do góry. Niemalże z każdym pokonanym metrem wiatr staje się coraz silniejszy. Dosyć szybko przekraczamy 4 000 m n.p.m. a przed nami rozpościerają się góry z żółtymi trawkami. To dopiero początek przygody.
W czasie, kiedy odwiedzamy La Punę, panuje zima (lipiec). Dzięki temu w ciągu dnia nie jest aż tak strasznie gorąco (lecz słońce i tak jest niezwykle silne), a w nocy temperatura spada poniżej zera. Na nasze szczęście (lub późniejsze nieszczęście) w momencie gdy przejeżdżaliśmy przez przepiękną dolinę Real Grande, wielokrotnie przekraczaliśmy zamarzniętą rzekę. Dzięki temu nie musieliśmy zmagać się z błotem i w miarę sprawnie mogliśmy pokonać ten obszar.
Dolina Real Grande okazała się prawdziwym domem wikunii, ich ukrytą rajską krainą. Spotykaliśmy je tu niezwykle licznie na każdym kroku. Towarzyszyły nam one niemalże do samego wulkanu. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu jak te zwierzęta upodobały sobie te spartańskie warunki.
Droga staje się coraz cięższa a widoki coraz piękniejsze. Docieramy w końcu na wysokość 5 000 m n.p.m., jest to maksymalna wysokość, na którą się wspinamy. Wiatr jest tu tak silny, że nie możemy wytrzymać pod jego naporem oraz z powodu zimna. Powoli zaczynamy zjeżdżać w dół. W pewnym momencie na naszej drodze pojawia się spora tafla lodu. Wprawdzie Walter jest doświadczonym kierowcą i postanawia wjechać na sam środek tej ślizgawki, z którą o mały włos byśmy przegrali. W pewnym momencie zaczęło nas obracać, zarzuciło i momentalnie obróciło o 180 stopni. Na nasze szczęście w pewnym momencie koło utkwiło w lodzie, dzięki czemu się zatrzymaliśmy. Teraz nawet Walter odetchnął z ulgą… Nie muszę wspominać, że prawie dostałam zawału, gdyż wpadliśmy w poślizg zjeżdżając z góry na jednym z najbardziej zapomnianych zakątków świata.
Później było mniej dramatycznie. Udało nam się dostrzeć w jednym kawałku nad kalderę wulkanu Galán, pomimo iż później wiele razy pokonywaliśmy piaszczyste zjazdy oraz lodowe powierzchnie (na szczęście już tylko płaskie…).
Miejsce to odkryto stosunkowo niedawno dzięki zdjęciom satelitarnym. Kaldera jest przeogromna! Jej długość wynosi 36 km, a szerokość 24 km i powstała na skutek erupcji wielu wulkanów ponad 2 mln lat temu. Nigdy bym nie powiedziała, że tak może wyglądać wulkan, a właściwie to co z niego w tym momencie pozostało.
Wnętrze kaldery jest płaskie i znajduje się w nim Laguna Diamante wypełniona po brzegi toksycznymi dla nas związkami, między innymi arszenikiem. Tam, gdzie słona woda z arszenikiem na szalonej wysokości, to i oczywiście flamingi! W lipcu niestety nie ma ich zbyt wiele, w okresie letnim podobno jest ich tyle, że nie można nawet szpilki wetknąć. Chociaż my i tak cieszyliśmy się, że możemy zobaczyć ponownie chociaż garstkę tych niezwykłych ptaków.
Na koniec odwiedzamy szybciutko gorące źródła Fumatolas. Można w nich pływać, lecz nawet nam przez myśl nie przeszło, że właśnie w tym momencie moglibyśmy pozbyć się chociażby na moment jednej z pięciu warstw, w które byliśmy ubrani.
Salar de Antofalla
Następnego dnia opuszczamy Antofagastę de la Sierra i kierujemy się w stronę kolejnej mieściny położonej nad Salarem de Antofalla. Lecz zanim tam dotrzemy, czeka nas całkiem długa droga. Walter wybiera nieznaną sobie trasę, więc przecieramy nieznane szlaki wspólnie. Schodzi nam się z tym wszystkim dłużej niż planowaliśmy.
Salar de Antofalla jest najdłuższym solniskiem świata i jego struktura różni się od tej, którą odwiedziliśmy dwa dni temu nad solniskiem Carachi Pampa. Tu złapałam się na tym, że uwielbiam odkrywać te wszystkie dziwne nawierzchnie.
Miejsce, w którym wjeżdżamy na solnisko, otoczone jest z jednej strony obłymi wzniesieniami. Wyglądają one jak babeczki wielkanocne przyprószone solnym pudrem. Przy nich zatrzymujemy się na lunch.
Nad solniskiem znów wieje okropnie. Od kilku dni porządnie smaga nas wiatr a słońce nie oszczędza. Pomimo prawie bezchmurnej pogody i tak jest nam najczęściej zimno. Nasze usta są mocno spękane, dziś o smaku soli. Solny wiatr zatrzymuje się na naszych włosach, ubraniach, jedzeniu.
Oaza Simona
„Zanim dotrzemy do Antofalla odwiedzimy mojego znajomego. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko?”
„Jasne, że nie. A gdzie on mieszka?”
„Widzicie tą żółtawą plamę na wzniesieniu? Właśnie tam.”
Okazało się, że Simon, znajomy Waltera, mieszka sobie, jak gdyby nigdy nic, niemalże pośrodku solniska, oddalony od najbliższego miasta (Antofagasta de la Sierra) o 80 km. Mieszka tam od urodzenia, w swoim rodzinnym domu. Jego rodzice osiedlili się w tym wyjątkowym miejscu. Jak dokładnie do tego doszło, niestety nie udało nam się dowiedzieć. Nie będę ukrywać, że byliśmy szalenie zaintrygowani oazą Simona jak i jego osobą.
Pomimo że mieszka on samotnie na tym odludziu, podobno często go ktoś odwiedza. Im bliżej jesteśmy jego oazy, tym bardziej jesteśmy zachwyceni tym miejscem. Przed nami wyłaniają się ogromne żółte trawy (aż tak wysokich jeszcze nie spotkaliśmy), z góry spływa strumyk z pitną wodą, w oddali widać nawet drzewa (!!). Jest tak pięknie, że najchętniej zostalibyśmy tu trochę dłużej.
Simon wita nas z szerokim uśmiechem. Okazuje się, że niedawno kupił auto. Nawet Walter jest zaskoczony. Niestety samochód popsuł się ostatnio lecz podobno to jakaś niewielka usterka.
Widok z jego posiadłości jest nieziemski! Widać cały salar w pełnej krasie, który miejscami mieni się przeróżnymi kolorami. Okazuje się, że Simon ma nawet ciepłą wodę w postaci gorących źródeł. Chyba trafiliśmy do małego raju…
Simon zajmuje się wypasem owiec oraz krów. Owce zapuściły się dziś trochę dalej i pytał się czy nie spotkaliśmy ich po drodze. A i owszem, pasły się radośnie na wzgórzu przed oazą. Towarzyszy mu również czarny psiak oraz 3 lamy. Ledwo wysiedliśmy z samochodu a jedna z nich zaczęła niemalże biec w naszym kierunku. Szalona czy co? Ona po prostu przyszła się z nami przywitać – kładła swoje czoło na klatce piersiowej każdego z nas. W tym momencie po prostu skradła moje serce!
Antofalla – „tam, gdzie umiera słońce”
Po wizycie u Simona jedziemy wzdłuż Salaru de Antofalla do malutkiego miasteczka Antofalla. Antofagasta de la Sierra wydaje się całkiem sporym miastem przy tej niewielkiej osadzie. Mieszka tu około 50 osób (8 rodzin). Antofalla jest najbardziej odizolowaną osadą w Argentynie. Dziś tu spędzamy noc.
Jeziora Salaru de Antofalla
Następnego dnia Salar de Antofalla odkrywa przed nami kolejne tajemnice. Walter dowiaduje się o nowo odkrytych jeziorkach z prehistorycznymi mikroorganizmami. Chłopaki latają dronami i dopiero z góry widać co tam się naprawdę znajduje. A znajduje się piękno w czystej postaci!
Przy kolejnych jeziorkach Ojos del Campo spotykamy znów dzikie osiołki, które zawsze spoglądają na nas z ogromnym zdziwieniem. Trzy jeziorka, każde innego koloru, które zawdzięczają swoje barwy mikroorganizmom żyjącym w ich wodach. Jedno niebieskie, drugie czarne, trzecie powinno być pomarańczowe, lecz od kilku miesięcy zmieniło kolor na niebieski. Nikt nie wie dlaczego. Zapewne kolejna tajemnica La Puny.
Antofallita
Opuszczamy Salar de Antofalla oraz powolutku magiczną La Punę. Lecz na sam koniec odwiedzamy kolejną oazę, tym razem zamieszkaną przez brata oraz siostrę. Mieszkają tuż obok siebie, każde na własnym gospodarstwie i od kilku lat nie rozmawiają ze sobą… Cóż za historia!
Odwiedzamy jedynie siostrę, Olgę, która w swojej zagrodzie ma małą wikunię! Bawi się ona z psem, który nie opuszcza jej na krok. A my próbujemy bawić się razem z nią. Czy już wspominałam, że uwielbiam wikunie całym sercem?
Cono de Arita
Opuszczając Antofallitę żegnamy się z jednocześnie z najdłuższym solniskiem świata. Przekraczamy górę, zieloną (o dziwo) dolinkę, w której buszują osiołki, lamy, wikunie a nawet strusie. W oddali widać idealny stożek wyrastający z kolejnego solniska de Arizaro. jest to kolejny cel naszej wyprawy – Cono de Arita.
Stożek jest równiutki i idealny. Wysoki na 200 metrów. Jak powstał, dlaczego tam się znalazł i czym on tak naprawdę jest? To pewnie jeszcze przez jakiś czas pozostanie tajemnicą salaru.
Droga biegnie prosto przez sam środek solniska. Walter wspominał nam o tym, że pod salarami znajduje się woda i tu mogliśmy przekonać się o tym na własne oczy. Pod 50-cio centrymetrową wartwą solnej struktury jest woda!
Ojos del Mar
Tuż za Salarem de Arizaro trafiamy na większą ludzką osadę w postaci Tolar Grande. Jest pora sjesty (która w tych rejonach często trwa do 16) więc na ulicach nie ma żywego ducha. Nawet jednego człowieka.
Kilka kilometrów od Tolar Grande znajdują się jeziorka Ojos del Mar. W nich również żyją mikroorganizmy sprzed 3 500 milionów lat!! Pomimo iż w La Punie zetknęliśmy się się wielokrotnie z niewyobrażalnymi rzeczami, to jednak te prehistoryczne bakterie w solnych jeziorkach przechodzą moje najśmielsze oczekiwania.
Woda ma niesamowicie jaskrawy niebieski kolor. Na brzegach jest przezroczysta lecz im robi się głębiej tym nabiera ona mocniejszego niebieskiego koloru. Wygląda tak nienaturalnie i pięknie jakby ktoś ją namalował. Pomimo głębokości jest krystalicznie przejrzysta.
Los Colorados
Na sam koniec naszej przygody w tych magicznych rejonach, w drodze do Sant Antonio de los Cobres, przejeżdżamy przez czerwone błotne góry. Słońce jest już nisko i sprawia, że góry wydają się jeszcze czerwieńsze niż są w rzeczywistości. Przyprószone lekko solą wyglądają jak pyszne świąteczne babeczki z cukrem pudrem.
Wyprawa do La Puny była jedną z najbardziej intrygujących przygód podczas naszej tułaczki dookoła świata. Czasem te nieplanowane i całkowicie niespodziewane podróże okazują się najlepsze. Przypadkowe spotkanie z Walterem sporo namieszało w naszej trasie lecz możemy być z tego powodu jedynie szczęśliwi! Nie wiem czy kiedykolwiek będzie nam dane po raz drugi wybrać się nad tą niezwykłą pustynię, więc tym bardziej jesteśmy wdzięczni Walterowi, za to, że nas tam zabrał.
Dziękujemy Ci, Walter!