Na sam koniec naszego pobytu w Laosie postanowiliśmy wybrać się na północ w rejony Luang Namtha. Samo miasteczko jest niewielkie ale jest świetną bazą wypadową do jednego z narodowych skarbów Laosu jakim jest obszar chroniony Nam Ha. Na tym stosunkowo niewielkim terenie mieszka około 20 grup etnicznych, które od wieku wieków pielęgnują swoje tradycje i języki. Osiedlili się tu potomkowie Khmerów, plemiona chińskie i birmańsko-tybetańskie. Czy wiedzieliście, że jest to najbardziej zróżnicowany etnicznie obszar w Azji Południowo-Wschodniej?
Luang Namtha leży na skrzyżowaniu głównych dróg łączących Laos z Chinami i Tajlandią. Warto wybrać się tu na dzienny bazar z mnóstwem interesujących przysmaków. Wieczorami po mieście kręcą się malutkie Panie z plemiona Akha, które chcą każdemu wcisnąć co najmniej bransoletkę a szczęśliwcom marichuanę. Tych ostatnich zakupów odradzamy, ponieważ często współpracują one z lokalną policją. Wpadka może skończyć się grzywną lub nawet więzieniem. Są one bardzo zabawne, można je bardzo łatwo rozpoznać dzięki kolorowym nakryciom głowy z metalowymi elementami i zdobionymi strojami. Jednak naszym głównym punktem program miał być trekking po dżungli.
Trekking
Ostatecznie podczas całej wyprawy byliśmy tylko my i nasz przewodnik – Tong. Ranki i wieczory w północnym Laosie o tej porze są dosyć chłodne, nie spodziewaliśmy się takiego zimna (no dobra, było około 15 stopni, ale przyzwyczailiśmy się do temperatur w okolicach 25-30 stopni).
Najpierw zakupy na targu. Tong kupuje warzywa, mięso, ugotowany klejący ryż sticky rice i co było dla nas najciekawsze – jakieś patyki, które mamy później jeść. Są to korzenie ratanu, nazywane pieszczotliwie przez Tonga, kolczastymi badylami. Sprzedawczyni zdziera z nich czarną warstwę z kolcami. Potrzebna jest nam tylko biała część znajdująca się pod skóra. Nasz przewodnik śmieje się, że w mieście kupuje rzeczy, które są z dżungli tylko po to, żeby je zaraz zawieźć z powrotem do dżungli.
Tuktukiem jedziemy paręnaście kilometrów za miasto. Po drodze dołącza do nas młoda Laotanka, która pomoże Tongowi w gotowaniu. Wysiadamy gdzieś pośrodku drogi. W zaroślach znajdujemy ścieżkę, którą będziemy podążać. Wspinamy się powoli. Jest gorąco.
Po jakimś czasie na pierwszym pagórku zatrzymuje się na lunch. Będzie zupa. Ja się cały czas zastanawiam jak my ją ugotujemy skoro nie mamy żadnego garnka. Głupie pytanie, bo wszystko można znaleźć w dżungli : D W miejscu gdzie się zatrzymaliśmy jest prowizoryczny bambusowy stół. Rozpalamy ognisko. Tong ścina grube bambusy. Jeden z nich będzie oczekiwanym przez mnie garnkiem! Nasz przewodnik ustawia go pod kątem pośrodku ogniska, wlewa wodę, dodaje parę przypraw z bazarku, łamie ratanowe kijaszki i wrzuca sukcesywnie do środka.
W lesie znajduje jakieś liście, dodajemy imbir, trawę cytrynową a na końcu łodygi z wnętrza kwiatu bananowca (wyglądają jak malutkie bananki). Czekamy na zupę. Gotuje się pięknie, nawet lekko kipi co jakiś czas. Za obrus posłużyły nam liście z dżungli, za łyżki – zwinięte liście kwiatu bananowca.
Voilà, zupa gotowa! Tong posmakował i stwierdził „not bad”. Ciężko powiedzieć czy to dlatego, że byliśmy tacy głodni czy zachwyceni tym sposobem gotowania, ale zupa była po prostu przepyszna! Według mnie to był jeden z najlepszych posiłków podczas naszej podróży. Dodatkowo mieliśmy kleisty ryż z bazarku, mięsną papkę i warzywka. Po wszystkim zużytą „zastawę” po prostu wyrzuciliśmy w krzaki.
Dalej szliśmy już we trójkę. Tong jest dobrym przewodnikiem a przy tym zabawnym. Raz znalazł robaka we wnętrzu kory. Powiedział, że ma zapach kardamonu. Spytał się czy chcemy zjeść. Żadne z nas nie miało ochoty. Za to Tong z radością go zagryzł, przełknął i zadowolony chuchnął nam w twarz, żeby potwierdzić zapach. Faktycznie pachniało kardamonem. Po drodze pokazywał nam jakie zioła miejscowi najczęściej wykorzystują. Znaleźliśmy listki pewnej rośliny, które leczą aftę. Onurowi akurat się przytrafiła, więc zerwaliśmy trochę a wiosce Pani przygotowała mu napar do płukania. I naprawdę pomogło.
Gdy zeszliśmy do doliny, to przed nami pojawiła się niesamowicie soczysta zieleń z ogromnymi pięknymi drzewami i lianami. Jednak dla mnie najbardziej niesamowita była przeprawa przez krzaki kardamonu. Czy wiedzieliście jak wygląda ta roślina w naturze?
Na sam koniec dzisiejszej wędrówki doszliśmy do ziemnej drogi, która nazywana jest przez miejscowych highway. Została wybudowana w zeszłym roku i dzięki niej miejscowa ludność może przejechać samochodem do głównej drogi. Do zeszłego roku z wioski do miasta można się było dostać się tyko na piechotę lub ewentualnie skuterem (wersja kaskaderska), jednak tylko miejscowi z wiosek są w stanie to zrobić. Tong mówi, że są to szaleni ludzie czasem i żaden miastowy nie byłby w stanie pokonać tej drogi skuterem, no bo jak?
Koło 16 przychodzimy do wioski Nalan Neua. Mieszka tu plemię Khmu, których potomkowie pochodzą z Kambodży. Do dziś posługują się swoim własnym językiem, a dopiero w szkole uczą się laotańskiego. Mieszkańcy zajmują się głównie uprawami i hodowlą zwierząt. Kurczaki, psy, koty czy małe prosiaczki (które są chyba najsłodszymi zwierzątkami!) – wszystkie biegają swobodnie po wiosce. Nie ma tu elektryczności. Czas biegnie tu kompletnie inaczej.
Dom dla przybyszów (czyli dla nas) znajduje się tuż przy rzece, w której co chwila ktoś przychodzi się wykąpać, umyć zęby czy naczynia. Każdy przychodzi tu z małym plastikowym koszyczkiem, w którym są przybory do mycia. Nikt się nie krępuje, kobiety zakrywają się sarongami. Woda jest piekielnie zimna, więc ich ruchy są energiczne. Nie ma tu łazienki jako takiej. Nikt się nami właściwie nie przejmuje ani nie zwraca uwagi, każdy zajęty jest swoimi obowiązkami. Tylko dzieciaki czasem machają i się witają. Najbardziej zainteresowane są psy i koty.
Koło 18 momentalnie robi się ciemno. Życie toczy się właściwie na zewnątrz. Cała wioska ma niesamowity klimat. Przed domami palą się (tak naprawdę całą dobę) ogniska. Po zmroku wszyscy gromadzą się wokół nich, ogrzewają, rozmawiają, spędzają razem czas. Gdzieniegdzie w drewnianych chatkach palą się świece. Nikt nie ma telefonów, zresztą gdzie niby mieliby je naładować? No i po co? Czasem tylko ktoś idzie przez wioskę z latarką na głowie. Jest pięknie, spokojnie i cicho. Mieszkańcy chodzą bardzo wcześnie spać i wstają z pierwszym brzaskiem.
Ciekawostką jest to, że takie wizyty w wioskach są mocno promowane przez rząd, który zdaje sobie sprawę z tego niesamowitego etnicznego bogactwa. Wydaje się, że dbają oni o zachowanie tradycyjnych wartości tych plemion. Nalan Neua przyjmuje turystów od ponad 10 lat. Chcieliśmy się dowiedzieć czy ci ludzie tak naprawdę są zadowoleni z tego, że co jakiś czas jacyś obcy kręcą się tu z aparatami. Tong stwierdził, że nie mają nic przeciwko. Wioska ma również dodatkowy profit z takiej działalności. Ciekawe jest też to, że nie można odwiedzić takiej wioski bez przewodnika. Na upartego można by było znaleźć drogę i wybrać się do niej samemu, jednak nie tylko język mógłby okazać się tu główną przeszkodą. Laotańczycy nie są w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji. Podobno nie można też wynająć przewodnika na tym terenie na własną rękę. Zajmują się tym tylko oficjalne agencje.
Rano opuszczamy to piękne miejsce i podążając nowiuteńkim highwayem docieramy do kolejnej wioski z również plemienia Khmu, zwanej po prostu Nalan. Jest ona zdecydowanie mniejsza niż ta, w której spędziliśmy noc. Nie ma tu nawet szkoły, która znajduje się dopiero w następnej wiosce należącej do plemienia Lanten (ich przodkowie przybyli z Tybetu). Obie wioski żyją ze sobą w bardzo dobrych stosunkach, pomimo tego że ich tradycje pochodzą a innych kultur. Nie przeszkadza nawet to, że każda z nich posiada inny dialekt i mogą rozmawiać ze sobą tylko po laotańsku. Tong zdradził nam, że gdy w jednej wiosce brakuje jedzenia, to druga od razu przybywa z pomocą.
Gdy przybywamy do ostatniej wioski – Namkoy – od razu widać różnicę. Mieszka tu wspomniane wcześniej plemię Lanten. Mieszkańcy (jak dla nas) wyglądają po prostu jak Chińczycy. Mają też zupełnie inne stroje oraz podejście do przybyszów. W wioskach Khmu nikt właściwie nic od nas nie chciał. Ot, po prostu byliśmy i tyle. Tu wszyscy zwracają na nas uwagę. W 3 minuty po wkroczeniu do wioski przybiega do nas grupka dziewczynek i kobiet z koszami wypełnionymi bransoletkami i małymi saszetkami (Lanten zajmują się wytwarzaniem bawełny i tkanin). Małe zakupy! Udało nam się zrobić nawet rodzinne zdjęcie.
Po tych wszystkich atrakcjach rozpoczyna się nasz prawdziwy trekking. Wspinamy się pod górę ze 2 godziny. W tym upale jest strasznie ciężko. Myślałam, że wyzionę ducha… Najpierw przedzieramy się przez bambusowy las. Tu Tong w pewnym momencie zaczął uderzać co jakiś czas kijkiem o drzewa. Okazało się, że kiedyś na tej trasie zobaczył ogromną dwumetrową kobre królewską i od tego czasu zawsze (na wszelki wypadek) próbuje odstraszyć zwierzę w ten sposób. Chyba zadziałało, bo na szczęście żadnych gadów nie spotkaliśmy… Gdy zeszliśmy do doliny na dróżce widać ślady opon. Wspominaliśmy wcześniej, że miejscowi pokonują tą trasę często na motorze. Naprawdę muszą być szaleni, bo droga jest dosyć ciężka.
Po paru godzinach, zdyszani okropnie, docieramy w końcu do głównej drogi. Któregoś dnia chcielibyśmy tu wrócić ponownie, żeby poznać inne plemiona zamieszkałe te tereny. Była to chyba jedna z piękniejszych wypraw jakie udało nam się odbyć podczas tej podróży.