Nasza przeprawa z Bali na Jawę była dosyć wyjątkowa. Ponieważ znajdowaliśmy się w malutkiej wiosce niedaleko wodospadu Aling-Aling, najpierw mieliśmy wyruszyć busem z Singaraja do Gilimanuk, by przedostać się promem do Ketapang (który jest już na Jawie), a stamtąd udać w głąb wyspy. Brzmi prosto lecz jak zwykle trzeba wziąć pod uwagę nieoczekiwane przygody.

W drodze na Jawę

Z hostelu zostaliśmy podwiezieni na przystanek autobusowy” w Singaraja. Naszym oczom ukazały się rozklekotane vany, oczywiście nie było żadnej kasy biletowej ani informacji. Takiej stacji autobusowej jeszcze nie odwiedziliśmy. Zapowiadała się wyczekiwana przygoda! Kierowca z hostelu przekazał informację panom, którzy się tam kręcili, gdzie chcemy się udać. Ciągle podróżowaliśmy z Konurem i Evi, więc jako czwórka obcokrajowców byliśmy idealnymi klientami, którzy mogą zapłacić więcej niż taryfa przewiduje. Podczas negocjacji ceny było oczywiście dużo żartów i uśmiechów. W końcu musieliśmy zaakceptować cenę 200 tyś. IDR za całą naszą drużynę. Po udanej transakcji kierowca powiedział, żebyśmy wrzucili plecaki do pobliskiego busa. Muszę tu powiedzieć, że żaden z pojazdów nie przypominał nawet w małym stopniu autobusu ani czegokolwiek co miałoby po prostu jechać. Całość przypominała raczej złomowisko. Na tej wyjątkowej stacji autobusowej nie było absolutnie nikogo, więc nie byliśmy też pewni czy aby na pewno jest to stacja autobusowa czy jakieś przypadkowe miejsce kogoś znajomego : D

Nasza rącza strzała tuż przed odlotem 😀

Otóż wspomniany wcześniej bus nie miał drzwi, szyby w oknach (aż dziw, że były!!) miały zielonkawy kolor i na bank zostały przetransportowane z jakiegoś innego miejsca, siedzenia w środku nie były przytwierdzone do podłoża, a częścią z nich były sklecona z drewnianych desek. Czysta poezja! Z Onurem mieliśmy w sumie niezły ubaw z tej całej sytuacji, w szczególności podczas jazdy, ponieważ naprawdę nie wierzyliśmy, że to cudo może ruszyć. Należy jednak wierzyć w cuda, ponieważ cało dojechaliśmy do Gilimanuk a po drodze nawet zabieraliśmy co jakiś czas klientów. Muszę przyznać, że była to chyba jedna z lepszych podróży jaka nam się przytrafiła w Azji.

Evi i Konur

Później było już mniej wesoło. Onura i mnie męczyło przeziębienie już od paru ładnych dni i niestety nie chciało przejść. Gdy byliśmy już na Jawie w Ketapang zaczęły się schody, ponieważ dopiero wtedy mogliśmy sprawdzić połączenia kolejowe do Surabayi lub Probolinggo. Całe szczęście że przy stacji kolejowej znaleźliśmy malutką restauracyjkę z przepysznym jedzeniem i miłą właścicielką. W pewnym momencie chcieliśmy znaleźć nocleg w Ketapang, ponieważ Onur dostał gorączki i zaczął czuć się coraz gorzej, lecz po paru godzinach nieudanych prób postanowiliśmy wziąć nocny pociąg bezpośrednio do Surabayi. To dla odmiany była jedna z gorszych podróży jakie do tej pory odbyliśmy, ze względu na zmęczenie, przeziębienie i ogólne zrezygnowanie.

Ze wspomnianego wcześniej Ketapang można łatwo dostać się do kopalni siarki Iljen, którą bardzo chciałam zobaczyć, lecz po prostu zrezygnowaliśmy. Najzwyczajniej na świecie nie starczyło nam na to siły w tamtym momencie. Do Surabayi przyjechaliśmy przed świtem kompletnie wykończeni. Przed nami było jeszcze 8 godzin czekania na pokój, do którego się niemalże doczołgaliśmy. Sami do końca nie wiedzieliśmy dlaczego właściwie wylądowaliśmy w Surabayi. Z tego miasta Konur i Evi lecieli do Kuala Lumpur i tu kończyła się nasza wspólna przygoda. Razem z Onurem stwierdziliśmy, że jest to jedno z brzydszych miast, które odwiedziliśmy, jednak to tu mogliśmy odpocząć parę dni i dojść do siebie po ostatnich paru tygodniach intensywnego przemieszczania się.

SURABAYA

Największym plusem Surabayi jest chyba to, że nie ma tu praktycznie turystów, więc mogliśmy poczuć klimat takiego zwyczajnego indonezyjskiego miasta (i to całkiem dużego!). Ciekawostką dla nas było to, że w tym mieście praktycznie nie ma chodników. Nawet jeśli są to najczęściej nikogo na nich nie ma, rozpadają się albo traktowane są jako dodatkowa przestrzeń magazynowo-bazarowa. Wcześniej w mniejszych miejscowościach jakoś nie zwracaliśmy na to uwagi ale w tym ogromnym mieście była to dla nas zagwozdka, bo jak tu się poruszać? Tu się po prostu po mieście nie chodzi, wszyscy poruszają się samochodami albo na motocyklach. Czasem mieliśmy z tego powodu zabawne sytuacje. Niejednokrotnie próbowaliśmy przedostać się na drugą stronę jezdni, co okazało się sporym wyzwaniem, bo nawet światła nie uwzględniają przechodniów i trzeba biegać. Niejednokrotnie pomagali nam w tym trudnym zadaniu sami kierowcy, co było zabawne zarówno dla nich jak i dla nas. Raz pewien Pan zatrzymał swoją ciężarówkę, wystawił rękę by zatrzymać samochód obok i dał nam gest rękę, żeby przechodzić. Oczywiście na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech od ucha do ucha, którym momentalnie nas zaraził.

Na ulicach Surabayi

Skoro praktycznie nie ma ludzi na ulicach to gdzie oni są? Oczywiście w klimatyzowanych galeriach handlowych! Jest to idealne miejsce na spacer, kawę, jedzenie, spotkania, oczywiście zakupy oraz przeróżne show. Mieszkańcy Syrabayi podobno uwielbiają spędzać czas w labiryntach galerii handlowych, szczególnie w upalne dni. Mall’e pękają w szwach a ulice świecą pustkami.

Ponieważ Surabaya była częścią Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, kolonialny duch jest tu wciąż obecny. Piękne budyneczki-perełki dzielnie stoją w starej kolonialnej części miasta, która najbardziej przypadła nam do gustu.

Gdzieś na starówce w Surabayi

W Surabayi wybraliśmy się do do 10 November Museum, które poświęcone jest wydarzeniom z Indonezyjskiej Rewolucji przeciwko holenderskim kolonizatorom (wstęp 5 tyś. IDR). Muzeum jest odrobinę zabytkowe lecz mogliśmy się tu sporo dowiedzieć o historii Indonezji oraz zmaganiach Indonezyjczyków by odzyskać niepodległość. Szalenie mili byli przewodnicy muzeum, którzy gdy tylko zobaczyli zagranicznych turystów, czyli nas, którzy chcą się dowiedzieć czegokolwiek o ich kraju, byli po prostu wniebowzięci. Opowiadali nam historię i żywo wyjaśniali wszystkie wydarzenia. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni.

10 November Museum

Yogyakarta

Naszym następnym przystankiem była Yogyakarta, zwana również Dżogdżą czy Jogją. Musze przyznać, że trochę nie mogliśmy doczekać się tej wizyty w Dżogdży, ponieważ słyszeliśmy o niej wiele dobrego. Znana jest jako kulturowa stolica Jawy z barwnymi ulicami, miłym dla oka street artem oraz dwoma ogromnymi świątyniami w okolicy, które przyciągają rzesze turystów: Borobudur oraz Parambanan. Po Jawie przemieszczaliśmy się głównie pociągami, które pomimo że są odrobinę powolne (chyba jak każda forma transportu w Indonezji : P) to są miłą odmianą dla vanów i przeróżnych busików. Do Yogyakarty z Surabayi przybyliśmy zatem pociągiem (cena za osobę ok. 230 tyś IDR, czyli stosunkowo sporo jak na Indonezję).

Kolorowe samochodziki ożywają wieczorami

Jesteśmy w Yogyakarcie, kulturalnej stolicy Indonezji! Jak jest? Oczywiście kompletnie inaczej niż na Bali czy Gili lecz jednocześnie jakoś swojsko i po indonezyjsku. W przeciwieństwie do Bali, na Jawie główną religią jest islam. Często spotykaliśmy się z sytuacją, że gdy Jawajczycy dowiadywali się, że Onur jest z Turcji, cieszyli się ogromnie z jego muzułmańskich korzeni.

Sama Yogyakarta wydała nam się przytulna i nieduża. Niemalże od stacji zaczyna się najsłynniejsza ulica Dżogdży, czyli Jalan Malioboro. Jest to zdecydowanie najbarwniejsza i najbardziej żywa ulica w tym mieście. Śmiało można ja po prostu nazwać niekończącym się bazarem z mnóstwem wszystkiego. Najsłynniejszy sklep z pamiątkami na tej ulicy to kilkupiętrowy sklep Hamzah Batik. Mieliśmy wrażenie, że sprzedawcy są tu zdecydowanie mniej nachalni niż na Bali, często można ich było spotkać przysypiających lub nie zwracających uwagi na klientów. Coś takiego nigdy by się nie zdarzyło na Bali! Również jest tu mniej zagranicznych turystów w porównaniu do indonezyjskich i może właśnie dlatego ceny nie są aż tak szalone jak balijskiej wyspie.

Jalan Malioboro

Yogyakarta znana jest również jako centrum artystyczne. Można tu znaleźć wyroby ze srebra, drewna oraz oczywiście batik. Mieszkańcy Dżogdży twierdzą, że batik pochodzi właśnie stąd. Mieści się tu parę batikowych szkół lecz jak to bywa w Indonezji trzeba z przymrużeniem oka patrzeć na „specjalne okazje„. My raz zostaliśmy wciągnięci w batikową grę, która rozpoczęła się na ulicy Malioboro. Pewien Pan mówiący doskonale po angielsku zaczął typową indonezyjską pogawędkę, która prowadziła do batikowej przynęty. Pan okazał się po prostu batikowym naganiaczem. Gdy usłyszeliśmy, że tu obok, tuż za rogiem znajduje się szkoła, w której właśnie dziś odbył się ostatni dzień batikowych warsztatów i mamy na tyle szczęścia, że możemy ją odwiedzić właśnie teraz. Odwiedziliśmy. Faktycznie były batiki, niektóre jeszcze ciepłe i „niedokończone” przez wspaniałych twórców. Pan artysta opowiedział nam o procesie tworzenia, co było akurat bardzo interesujące. Później próbował nam coś sprzedać co najmniej w euro albo najlepiej we frankach. Niestety wygadaliśmy się w pewnym momencie, że mieliśmy jakiś kontakt ze Szwajcarią, co od razu podniosło naszą wartość rynkową : D. Niestety nie daliśmy zarobić Panom, ponieważ niczego nie kupiliśmy. Następnego dnia udało nam się znaleźć faktyczną szkołę batiku, w której ceny były DZIESIĘCIOKROTNIE (!!!) niższe. Wiedzieliśmy, że znajduje się ona jedynie „w tamtym” kierunku, dostaliśmy pewne instrukcje lecz już prawie na początku się lekko zgubiliśmy. Na pomoc przyszedł nam przypadkowy Pan, niesamowicie barwna postać. Tym razem nie naciągacz. Zaczął z nami rozmawiać na ulicy, dowiedzieliśmy się że jest tancerzem teatralnym (w końcu Yogyakarta słynie również z tradycyjnego baletu), o czym mówił jego każdy gest oraz w pewnym momencie zaczął nam pokazywać nawet kroki na ulicy. Po raz kolejny byliśmy lekko zdezorientowani, bo już naprawdę nie wiedzieliśmy czy on żartuje, czy nas naciąga czy może się po prostu dobrze bawi w drodze do domu (ta wersja okazała się prawdziwa). I tak oto trafiliśmy do szkoły z batikami całkiem daleko od Malioboro. Tu mogliśmy zobaczyć jak naprawdę robi się te batiki i nawet mogłam spróbować pomalować (za darmo). Dla mnie była to fantastyczna sprawa. Pan opowiedział nam o szkołach oraz artystach. Ceny były na tyle przystępne, że nawet zrobiliśmy tu zakupy.

Ruiny Pulo Cementi

Przybywając do Yogyakarty nie wiedzieliśmy o tym, że ciągle rezyduje tu sułtan! Wprawdzie pełni on jedynie rolę reprezentacyjną lecz niesamowite jest to, że można zwiedzić część jego pałacu. Jego siedziba, Keraton, mieści się w niemalże w centrum miasta.

TamanSari

Na nas mimo wszystko największe wrażenie zrobił Pałac Wodny TamanSari, w którym wypoczywał sułtan oraz połączony z całym kompleksem podziemnym meczetem. Wokół wszystkiego wiją się niczym labirynt malutkie, malownicze uliczki, w których można łatwo się pogubić. Lecz bez obaw, w nieoczekiwanym momencie przyjdzie nam z pomocą lokalny „przewodnik-samozwaniec„, który nie pozwoli nam się zgubić. Przy okazji objaśni nam on parę zwyczajów oraz pokaże właściwą drogę. Sytuacja była dla nas trochę komiczna, bo jak zwykle zostaliśmy „złapani” z zaskoczenia i nie wiedzieliśmy na początku co z tym fantem zrobić lecz w pewnym momencie po prostu pozwoliliśmy się grzecznie prowadzić, bo jakiekolwiek próby „zgubienia” nowego kompana spełzły na niczym. Niespodzianki czekają na każdym kroku, lecz należy pamiętać, że w Indonezji wszystko najlepiej przyjmować z humorem.

Przepiękne uliczki przy TamanSari oraz nasz przewodnik-samozwaniec 🙂

Borobudur

Jedną z największych atrakcji w tym rejonie jest przepiękna buddyjska świątynia Borobudur z IX wieku. Postanawiamy ją odwiedzić o brzasku w świetle wschodzącego słońca. Jest pięknie, o tej porze niewielu jeszcze turystów. Kupujemy bilet (cena 25 USD/ zagranicznego turystę) a przed nami powoli zaczyna się wyjawiać największa buddyjska świątynia świata, jak i my, jeszcze lekko zaspana. Jest ciągle spowita mgłą, znów chwila jest dla nas magiczna. Dzień dopiero się rozpoczyna.

Borobudur o brzasku

Powoli wdrapujemy się na górę. Borobudur została zbudowana na planie kwadratu o boku 120 metrów. Na pierwszy rzut wydaje się przysadzista, lecz z każdym krokiem wyłania się coraz więcej szczegółów a dziewięć tarasów staje się coraz bardziej wyraźne.

Na pięciu pierwszych poziomach można podziwiać ponad 2 500 reliefów przedstawiających życie Buddhy i historie opowiadające o jego poprzednich wcieleniach (tak zwane dżataki) oraz rzeźby samego Buddhy.

Na trzech następnych poziomach znajdują się najczęściej fotografowane przez turystów 72 stupy z postaciami Buddhy. Jedynie centralna, największa stupa jest pusta w środku. Możliwe, że pierwotnie umieszczone w niej były relikty lub od samego początku była pusta. Już w XI wieku świątynia w Borobudur straciła na znaczeniu. Zapomniana, zaczęła zarastać dżunglą. Do dziś nie wiadomo czemu tak się stało. Możliwe, że przyczyniły się do tego częste w tamtym czasie erupcje wulkanu lub przeniesie ówczesnej władzy na wschodnią część wyspy. Została na nowo odkryta w XIX wieku przez późniejszego założyciela Singapuru, Sir Thomas’a Stamford’a Raffles’a.

Dziś odwiedza to miejsce setki turystów oraz pielgrzymów. W ciągu dnia można się spodziewać wiele wycieczek szkolnych, a miejscowi będą chcieli sobie zrobić zdjęcie z zagranicznymi turystami. Borobudur położone jest około 40 km od Yogyakarty lecz dojazd tam zajmuje około godziny, najczęściej półtorej.

Pangandaran

W drodze na zachód postanowiliśmy zatrzymać się dosłownie na 2 noce w Pangandaran. Nie wiązaliśmy z tym miejscem jakichś większych planów, ot po prostu chcieliśmy się zatrzymać gdzieś przy morzu. W ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na wycieczkę do pobliskiej Green Valley i Green Canyon. Czasem podczas tej podróży bywa tak, że gdzieś trafiamy całkiem przypadkiem, nie mamy żadnych oczekiwań i nagle coś zaskoczy. Ładnie zgra się wszystko z czasem, dobrymi humorami, pozytywnymi ludźmi dookoła, dobrą energią oraz pogodą i jest pięknie. Tak właśnie było z Pangandaran. Do tej pory oboje stwierdzamy, że był to jeden z najlepszych dni podczas tej podróży.

Niesamowity Pan Lalkarz i jego warsztat

Skuterami wybraliśmy się najpierw do malutkiej przepięknej wioski na północ od Pangandaran by odwiedzić Pana Lalkarza tworzącego lalki do tradycyjnych przedstawień Wayang. Mogliśmy zobaczyć jego warsztat oraz obejrzeć malutkie przedstawienie z udziałem dwóch lalek. Sama droga, która biegła częściowo przez malutkie wioski zatopione w zieleni a częściowo przez pola ryżowe była niezwykle malownicza. Aż tak błogiego i zadbanego oblicza Indonezji jeszcze nie widzieliśmy.

Dotarliśmy po jakimś czasie do miejsca, z którego mieliśmy powędrować na bosaka do Green Valley przez dżunglę. Było fantastycznie! Drogę powrotną pokonywaliśmy przez większość czasu w wodzie, skacząc, pływając, ślizgając się na kamieniach (bodyrafting), znaleźliśmy nawet małe spa z rybkami, które zajadały się naskórkiem z naszych stóp.

Jesteśmy w raju!

Lecz największego zachwytu mieliśmy dopiero doświadczyć w Green Canyon. Z głównej drogi w Cijulang zostaliśmy wsadzeni do łódki, którą mieliśmy się udać do serca Zielonego Kanionu. Zbliżał się już wieczór w Indonezji, więc słońce schodziło coraz niżej a światło stawało się coraz cieplejsze. W tej pięknej scenerii odsłaniał się naszym oczom powoli Kanion. Musieliśmy opuścić łódkę i wdrapać się na skałki, po których wędrowało tysiące maluteńkich krabików! Nie sposób było je ominąć. Gdy dostaliśmy się na drugą stronę skał przed nami ukazał się przepiękny widok, który okazał się o wiele lepszy niż na zdjęciach. Ten moment spędzony w tym niesamowitym miejscu miał coś w sobie z magii. Malutkie drepczące krabiki na skałkach, przepiękne snopy światła wpadające pomiędzy drzewami nad naszymi głowami, a z nich spadające miliony kropek wody. Deszcz rosy. Unosimy się na wodzie z głowami zadartymi do góry i chłoniemy każdą sekundę tego idealnego momentu, pełni szczęścia.

Niestety jest to nasze jedyne zdjęcie z Green Canyon, które jest jedynie namiastką tego wyłaniającego się piękna

Bandung

Bandung jest naszym ostatnim przystankiem w Indonezji. Postanowiliśmy ominąć Jakartę i zostać dłużej w Bandung, by odrobinę odpocząć i zacząć planować nasz pobyt w Kambodży. Trafiliśmy do niesamowicie przemiłego Pana Ario, który prowadził malutki przydomowy hotelik Rumah Sarwestri. Mogliśmy nawet spróbować świeżutkiego mango z jego ogrodu.

Korek jest świetną okazją na bezczelne gapienie się na ludzi 🙂

Przed samym wjazdem do Bandung powitał nas ogromny korek, który towarzyszył nam później w każdym momencie, kiedy tylko próbowaliśmy przedostać się przez miasto. Korki są tu podobno zawsze. Bandung w pewnym sensie nas urzekło i na całe szczęście nie przypominało w żadnym stopniu Surabayi. Uwaga, w tym mieście są chodniki, po których można swobodnie chodzić oraz można tu znaleźć nawet parę zielonych skwerów z bieżniami do biegania, które są pełne ćwiczących ludzi. Coś niesamowicie niespotykanego w Indonezji!

W Bandung nie ma zbyt wielu zagranicznych turystów, więc swobodnie mogliśmy wtopić się w tłum, co było dla nas miłą odmianą. Jest tu masa domów kolonialnych z czasów holenderskich i to nawet całkiem zadbanych. Można znaleźć tu sporo galerii oraz kawiarenek tematycznych i odnieśliśmy wrażenie, że Bandung ma w sobie pewnego rodzaju artystyczną duszę oraz panuje tu trochę wyższy standard lub po prostu przyzwyczailiśmy się już do tego całego indonezyjskiego rozgardiaszu.

Wybraliśmy się do do Selasar Sunaryo Art Space położonego na północnym wzgórzu Bandung. Miejsce okazało się bardzo ciekawe, nie tylko ze względu na spektakularny widok na okolicę ale również ze względu na odbywające się tu wydarzenia artystyczne. Jest to otwarta galeria sztuki stworzona przez lokalnego artystę Sunaryo. Udaliśmy się tam w sobotę i załapaliśmy się nawet na mały artystyczny pokaz. Uświadomiliśmy sobie, że dopiero tu po raz pierwszy mogliśmy spotkać indonezyjską klasę średnią, artystyczną awangardę oraz studentów. Do tej pory jakiekolwiek artystyczne miejsce w Indonezji, jakie odwiedzaliśmy było głównie nastawione na opchnięcie przeróżnych gadżetów turystom. A tu proszę, w Bandung taka niespodzianka!

Sztuka współczesna w Selasar Sunaryo Art Space

Oczywiście wybraliśmy się także do miejsca mniej wyszukanego, a nawet trywialnego, czyli Amazing Art World, które w niczym nie przypominało centrum Sunaryo. Jest to idealne miejsce z optycznymi iluzjami, więc można się tam bawić do woli.

W Amazing Art World bawiliśmy się tak 😀

Bandung słynie z handlu. Podobno co weekend przyjeżdża tu cała masa mieszkańców z Jakarty na zakupy. Słynne jest centrum handlowe Java von Paris, które jest po prostu wypasioną galerią handlową. Tutaj poczuliśmy się jak w Europie, a nie Indonezji. Dlaczego zrobiło to na nas tak ogromne wrażenie? Cóż, większość indonezyjskich galerii handlowych różni się mimo wszystko od tych, które znamy ze swojego europejskiego podwórka. Java von Paris aż wydawało nam się surrealistyczne w tym indonezyjskim gąszczu. Interesującym przykładem jest również słynna Jl. Braga, ulica przeznaczona jedynie dla przechodniów z masą sklepików, restauracyjek i kawiarenek. Jest tu masa outletów, sklepów z ciuchami oraz przeróżnymi gadżetami.

Więcej o Indonezji znajdziesz tutaj:

Raj na Bali
Kawowe ferrari
Siostry Gili
Sunset price!
Garstka informacji o Indonezji

GALERIA

[AFG_gallery id=’15’]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj