Dopiero co świta, a my już jesteśmy na łódce i płyniemy wolniutko rzeką Pucate. Jest to chyba najpiękniejszy wschód słońca jaki dane nam było oglądać podczas tej podróży. Nocne amazońskie marki jeszcze buszują lecz nie tak żywo jak podczas chłodnej nocy. Wciąż grają cykady choć już bardziej leniwie. W środku nocy swój koncert rozpoczęły niektóre ptaki. Czarna rzeka jest jak lustro, wciąż lekko zamglona, leniwa, coraz bardziej gwarna. Kolory stają się soczyste. Gdzieś w oddali rozlega się coraz głośniejsze buczenie. To grupa małp, Wyjców rudych, która właśnie znalazła pożywienie. Tymi odgłosami znaczy teren i odstrasza potencjalnych chętnych od swojego jedzenia. Taką amazońską dżunglę pokochałam.

Poranek nad Rio Pucate

W Rezerwacie Narodowym Pacaya Samiria spędziliśmy jedynie 3 dni i w tym czasie mogliśmy zobaczyć malutki skrawek amazońskiej puszczy. Jak się okazało jest to całkiem wyjątkowy skrawek ulokowany pomiędzy rzekami Marañón oraz Ucayali, które całkiem niedaleko łączą się w najdłuższą rzekę świata, Amazonkę. Ponieważ cały rezerwat znajduje się w depresji zwanej Ucamara obszary te w porze deszczowej w 80% znajdują się pod wodą a różnica pomiędzy poziomami wynosi około 7-9 metrów!

W sercu Pacaya Samiria

Rezerwat Pacaya Samiria odwiedziliśmy podczas pory suchej, pod koniec sierpnia. Nasz przewodnik Fernando zdradził nam, że jeszcze parę lat temu rdzenni mieszkańcy dokładnie wiedzieli kiedy poziom wody się podniesie. Dziś niekoniecznie. Podczas naszej wizyty poziom wody powinien być co najmniej o 3 metry niższy.

Rio Pucate ma niesamowity krystalicznie ciemny kolor. Żyją w niej nieśmiałe różowe oraz szare rzeczne delfiny.

Wracając do początku. Jak my się tam w ogólę znaleźliśmy? Po chłodnym południowym Peru postanowiliśmy udać się na północ do Iquitos, aż do samej Amazonki! Do wyboru mieliśmy dżunglę kolumbijską w okolicach Leticia lub tę peruwiańską. Pomimo że ciężko było nam znaleźć bardziej obszerne informacje o wyprawach w oba miejsca, po prostu spróbowaliśmy szczęścia z Rezerwatem Pacaya Samiria.

Wyszło tak, że ostatecznie podczas wyprawy byliśmy tylko my, nasz przewodnik Fernardo, kapitan Hugo a drugiego dnia dołączył lokalny przewodnik Grover. Pomimo że z Groverem mogliśmy porozumiewać się jedynie po hiszpańsku (który u nas mocno raczkuje), to właśnie z nim, jakimś cudem, mieliśmy najlepszy kontakt. Okazał się on ogromnym pasjonatem puszczy, ciągle wyszukiwał zwierząt w krzakach, żeby je nam pokazać, zawsze czujny i zawsze chętny do opowiadania historii. Niezwykle dobra dusza!

Grover, nasz lokalny przewodnik, który zna dżunglę jak własną kieszeń.

Pierwszy dzień spędziliśmy w dużej części na samej podróży do dżungli. By się tam dostać z Iquitos najpierw udaliśmy się do Nauty położonej nad brzegiem Rio Marañón. Stamtąd wsiedliśmy na niewielką drewnianą łódeczkę i zaczęliśmy płynąć w górę rzeki, co szło nam dosyć wolno. W połowie drogi z powodu zepsutej kuchenki gazowej zatrzymaliśmy się na chwilę przy gospodarstwie jednego Pana. Mieliśmy szczęście, bo na jego drzewie zadomowił się na chwilę leniwiec! Piękny, szalenie powolny, leniwy, wspina się górę w zwolnionym tempie z uśmiechem na pyszczku. Okazało się, że leniwce nie tylko mają najwolniejszy metabolizm wśród zwierząt ale również dzięki swojej diecie są na „niekończącym się haju” : D Co za życie!

Lenistwo może być takie piękne!

Po paru godzinach dotarliśmy nad czarną rzękę Pucate i tym samym znaleźliśmy się w Rezerwacie Narodowym Pacaya Samiria. Już na samym wstępie witają nas nieśmiałe różowe oraz szare rzeczne delfiny (Inia amazońska)!

Gdy przypatrzycie się bliżej, w lewym rogu widać różowawy stożek – to delfin! Bardzo trudno jest je sfotografować, gdyż wynurzają się tylko odrobinę na powierzchnię. Szare delfiny są bardziej ciekawskie i czasem nawet wyskakują z wody : )

Pierwszego dnia śpimy w niewielkiej wiosce brzmiącej całkiem znajomo, zwanej Buenos Aires. Bynajmniej, nie ma ona żadnego związku z Argentyną. Nazwa została jej nadana przez pierwszych osadników, którzy wybrali to miejsce ze względu na odrobinę wyższe położenie oraz świeże powietrze (Buenos Aires po hiszpańsku oznacza po prostu „dobre powietrze”).

Amaznońskie Buenos Aires. Piękna i spokojna wioska, do której powolutku wkrada się technologia.

Amazońskie Buenos nie jest aż tak dziewicze, jak się spodziewaliśmy. Wprawdzie ludzie mieszkają w drewnianych, na wpół otwartych domkach na palach oraz śpią na hamakach, to posiadają również generatory, światło a niektórzy nawet telewizory. Mają oni mimo wszystko całkiem spory kontakt ze zurbanizowanym światem i często sami nie chcą być postrzegani jako „dzicy Indianie” czy tym bardziej „buszmeni”. Pomimo ogromnej chęci mieszkańców na coraz szerszy dostęp do nowinek świata zachodniego, władze rezerwatu starają się strzec tej okolicy przez cywilizacyjnymi demonami.

Chatka dla gości w Buenos Aires. Całkiem piękna!

O zachodzie słońca wybieramy się nad pobliską lagunę. Przedzieramy się przez szuwarki. Jest tak pięknie, że tylko pozostaje nam wzdychać, „ochać” i „achać”. Na chwilę wychodzimy na ląd by zobaczyć „prehistorycznego ptaka”. Tak Indianie nazywają Hoacyna. Siedzą na gałęziach w oddali dziwnie skrzecząc. Spotykamy również po raz pierwszy w naturze niebiesko-żółtą Arę. Krzyczy przeokropnie. Okazuje się, że płacze ona za swoim partnerem. Ary łączą się w pary na całe życie. Gdy jedno z nich umiera, drugie jest w żałobie przez parę tygodni, płacze i krzyczy po okolicy, a po krótkim czasie również umiera.

Hoacyn – „prehistoryczny ptak”

Przez te trzy dni mamy takie swoje „małe-wielkie National Geographic” na żywo. Wieczorem wybieramy się na nocną wędrówkę po dżungli. Wyruszamy z pobliskiej wioski 20 de Enero do naszej chatki w Buenos Aires. Ledwo wyszliśmy z tej osady, a już natknęliśmy się na tarantulę! Onur był zachwycony, ja mimo wszystko trochę mniej. W nocy dżungla jest niesamowicie aktywna i zdecydowanie bardziej głośna niż w ciągu dnia. Również w nocy wszystkie robaki, przeróżne pająki i węże wychodzą ze swoich norek na łowy. Dzięki temu spotkaliśmy po drodze parę innych pająków (tak, te jadowite również), dziwne grzyby oraz robaki. Całe szczęście, że nie natknęliśmy się na węża, chociaż podobno był blisko. W pewnym momencie poczuliśmy jakiś dziwny odór. Okazało się, że taki zapach wąż wydziela w momencie kiedy zmienia skórę. Podobno był niedaleko i podobno jadowity…

Tarantuli nie trzeba nikomu przedstawiać…

Następnego dnia dołącza do naszej ekipy Grover. Wyruszamy na chwilę w okoliczny busz przy Buenos Aires na poszukiwanie leniwców. Zamiast nich znajdujemy rozległe mokradła, całą armię komarów i przeogromną masę zieleni. Grover z maczetą toruje nam drogę, bo w tym miejscu nie ma żadnej ścieżki. Niestety leniwców brak.

Gdzieś pomiędzy mokradłami a komarami

Wracamy na chwilę do Buenos Aires, pakujemy manatki i wskakujemy na łódkę. Płyniemy dalej w górę rzeki Pucate. Po drodze spotykamy znane już nam wcześniej ptaki. Po paru godzinach zatrzymujemy przy niewielkim cypelku. Tu rozbijamy namiot. Dziś będziemy spać w dżungli!

Dziś na kolacje będą piranie!

Przed lunchem wybieramy się z Groverem na łowienie piranii! Mamy bambusowe kijaszki z żyłką zakończoną haczykiem. Małe żarłoki były tak głodne, że zaraz po wrzuceniu przynęty momentalnie się na nią rzucały i połykały w całości. W pewnym momencie miałam wrażenie, że my je bardziej karmimy niż łowimy. Grover (co nie było dla nas żadnym zaskoczeniem) okazał się najlepszym wędkarzem, lecz nam też udało się złowić piranie! Ha, nie spodziewałam się, że to łowienie piranii tak mi się spodoba. Również nie spodziewałam się, że te piranie są takimi ładnymi i kolorowymi rybami z mieniącymi się łuskami.

Tak, tak, mi też udało się złapać jedną sztukę! : D

Po południu zostawiamy na chwilę nasz obóz i płyniemy dalej w górę rzeki. Tym razem bierzemy mniejszą łódkę. Po prawie dwóch godzinach wchodzimy do dżungli. Okazuje się, że miejscami trafiamy nawet na ścieżkę – okoliczni mieszkańcy przychodzą tu zbierać owoce aguaje.

Wyjce rude!

Niemalże co chwila odkrywamy tu coś nowego. Przeróżne medyczne liście, korzenie, żaby, nawet węża znalazł Grover! Oraz konary drzew, z których można pić wodę. Jakie to dobre było…

Jeden z najbardziej niesamowitych momentów w dżungli. Podczas wędrówki znaleźliśmy konary, z których można pić pyszną wodę! Kanały, przez które ta roślina transportuje wodę, są stosunkowo duże i zawierają spore ilości wody. Po ścięciu konara należy potrzymać go parę sekund poziomo a następnie przechylić i pić ile dusza zapragnie. W dżungli diabeł tkwi w szczegółach.

Lecz głównym powodem naszej wędrówki tutaj były gigantyczne, kilkusetletnie drzewa Ceiba. Niesamowite, potężne, majestatycznie piękne! Dla Indian są one święte. Wierzą że mieszkają w nich duchy Amazonki, dlatego powierzają im swoje prośby i składają im niewielkie dary.

Święte drzewo Ceiba

Nad brzegiem rzeki czekamy aż się ściemni, by dopiero po zmroku wrócić do naszego obozu. Dlaczego? Dlatego że tak naprawdę po zmroku większość stworzeń wychodzi z ukrycia i zaczyna buszować. My szukaliśmy kajmana. Wprawne oko Grovera wyłapało parę, a jednego nawet udało mu się na chwilę złapać.

Wieczór tego dnia oraz poranek następnego był magiczny. Tu bardzo żałowaliśmy, że nasz hiszpański nie pozwala nam na całkowicie swobodną pogawędkę z Groverem. Czekając na kajmany Grover zaczął nam opowiadać historie o tym jak spotkał białego tapira oraz duchy Amazonki. Zrobiło się jakoś tak niesamowicie i magicznie.

 

Na kolację zjedliśmy nasze piranie. W ciągu dnia wokół namiotu nie było żadnych żyjątek. Teraz roiło się od przeróżnych robaków, mrówek i przedziwnych owadów. I zrobiło się znacznie głośniej! Wprawdzie spędziliśmy tylko jedną noc w głębokiej dżungli, to muszę powiedzieć że przy tych wszystkich odgłosach cykad oraz ptaków spało nam się wyjątkowo dobrze.

Najpiękniejszy w Amazonce okazał się jednak poranek. Wstaliśmy jeszcze przed świtem, wskoczyliśmy na łódkę i wolniutko płynęliśmy. Szukaliśmy zwierząt, lecz dla nas najbardziej niesamowite było to jak noc przemienia się w dzień. Pomyślałam wtedy, że jest to miejsce, w którym „Diabeł mówi dobranoc, a Bóg dzień dobry”.

Nasza łódka a za nią ukryty nasz namiot.

Mgła wciąż unosiła się w powietrzu, a czarna rzeka była tak niesamowicie spokojna, cicha. O tej porze wspaniale odbijała budząco-zasypiającą się puszczę. Nocne, już lekko zmęczone odgłosy stawały się coraz mniej wyraźne, ich miejsce zajmowały nowe, pełne wigoru. W którymś momencie usłyszeliśmy jakieś dziwne buczenie w oddali. Małpy, Wyjce rude, właśnie znalazły śniadanie.

Na chwilę wychodzimy na ląd. Okazuje się, że w tym miejscu Grover znalazł drzewo, które będzie idealne na fundamenty do jego nowego domu. Tu odkrywamy nowe dla nas okazy leczniczych, jak i trujących drzew. Tym „morderczym” okazało się ogromne drzewo Kataua zawierające w sobie śmiercionośne soki. Indianie używają jego soków do produkcji zatrutych strzałek oraz jego pnia do tworzenia canoe. Z tym drzewem nie ma żartów, gdyż nawet kropelka, która przypadkowo trafi do oka, prowadzi do ślepoty. Indianie mają swoje ostrożne sposoby na ścinanie tego drzewa, a cały proces trwa nawet parę miesięcy!

Śmiercionośne drzewo Kataua

Mgły już nie ma, nocne marki się pochowały, a te dzienne już się pobudziły. W drodze powrotnej do obozu mamy szczęście, gdyż spotykamy na drzewie ogromne stado Ar – Macaw! Są przepiękne, ogromne i kolorowe. Wszystkie sparowane!

Ile papug widzisz na tym zdjęciu? 🙂

Wracamy, niestety już wracamy i opuszczamy tą wspaniałą dżunglę.

Hasta luego, selva.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj